Jesteś w: Ostatni dzwonek -> Nowele Konopnickiej
Matka
Postać ta jest jedną z najbardziej przejmujących i smutnych w polskiej literaturze. Była starą i drobną wdową, noszącą biały czepek i różowy fartuch. Zajmowała wraz z jedynym, ukochanym synem małą izdebkę na poddaszu. To właśnie z jej okna obserwowała dyn unoszący się z fabryki komina, w której jej Marcyś był kotłowym.
Jest symbolem matczynej miłości. Pełna poświęcenia i oddania opiekowała się jedynakiem najbardziej, jak tylko mogła. Mimo zmęczenia domowymi obowiązkami, takimi jak przygotowywanie posiłków, sprzątanie, naprawa odzieży syna, nigdy nie narzekała. Miłość do syna dodawała jej sił. Wstawała o świcie by przyrządzić Marcysiowi śniadanie, a gdy posiłek był już gotowy – cichutko szeptała godzinki (by tylko nie obudzić ukochanego jedynaka). Zdawała sobie sprawę z ciężkiej pracy chłopca, dlatego zostawiała moment budzenia na ostatnią chwilę tak, by syn nie został okradziony przez nią choćby z kilku minut snu. Gdy wychodził do fabryki, odprowadzała go w myślach do samej bramy, nasłuchując oddalających się kroków. Samotny czas oczekiwania na jego powrót wypełniała sobie przyrządzaniem skromnego obiadu (najczęściej zupa – barszcz, krupnik czy grochówka - i bochenek chleba). Zaczynała krzątaninę, gdy odczytywała zbliżającą się porę przerwy w fabryce z dymu, swego milczącego towarzysza.
Nie bacząc na własne potrzeby, oddawała mu swoją porcję jedynego posiłku, udając, że nie jest głodna lub, że jej nie smakuje: „Matka już od kilku chwil jadła coraz wolniej. Mieszała łyżką w talerzu, dmuchała w niego. Ale barszczu nie ubywało jakoś. Kiedy więc chłopak wymiótł, co miał przed sobą, i wąsiki runiejące wierzchem ręki otarł, pytała skwapliwie: - A może byś, synku, jeszcze... Mnie dziś coś nie bardzo jakoś...Chciała mu dać poznać, że jej nie smakuje, ale bała się wyraźnym kłamstwem Boga obrażać, bo barszcz był doskonały”. Dopiero po wyjściu Marcysia dojadała resztki, jeśli jakieś zostały.
Kochała syna najbardziej na świecie. Gdy rano wychodził do pracy, siadała w oknie i spoglądała na dym wydobywający się z fabryki tak, jakby był Marcysiem. Widziała w unoszącym się pyle syna, który symbolizował ciężką pracę jej jedynaka. Obserwacja dymu stanowiła treść jej życia. Mówił do niej, rozumiała go, był w jej oczach niemal żywą istotą.
Mimo smutnego i prostego życia, głęboko wierzyła w Boga, modląc się przez cały dzień. Rano odmawiała godzinki, a wieczorem, gdy syn już smacznie spał - szeptała zdrowaśki „przed poczerniałym, ze złocistego tła wychylającym się obliczem Panny Najświętszej”. Przy każdej wykonywanej czynności starała się chwalić Boga. W takiej wierze wychowała również syna, któremu powtarzała: „Jedz dziecko, jedz! Na chwałę Panu Jezusowi”. W nauce kościoła odnajdywała spokój i bezpieczeństwo.
Gdy Marcyś poinformował ją o złym śnie, za wszelką cenę starała się go uspokoić, tłumacząc spokojnie – mino rosnącego przerażenia – że piorun to znak wesela: „- Nic się nie trap, synku! - przemówiła. - Nic się nie trap. Albo to na to ten Pan Bóg miłosierny pioruny w niebie chowa, żeby zaś nimi wdowie niebogiej jedynego synaczka ubijać? Nie da tego Pan Jezus i ta Matka Przenajświętsza... A ja ci to powiem, że piorun wesele znamionuje, kiedy się kawalerowi albo pannie śni. Ot, co, widzisz, piorun znamionuje... Przecie sennik mam, to wiem”. Mówiła to z uśmiechem i wesoło, przez co udało jej się uspokoić chłopaka.
Nazajutrz jednak, gdy wychodził do pracy, miała złe przeczucia. Jej najgorsze przypuszczenia sprawdziły się – Marcyś zginął w wyniku wybuchu w fabryce, co było dla niej równoznaczne z własną śmiercią. Po tym wydarzeniu nie miała już dla kogo żyć: „Długie jeszcze potem lata siadywała przy tym samym okienku, patrząc osowiałym, mętnym wzrokiem na fabryczny komin, z którego biły w górę sine słupy dymu”.
Marcyś
strona: 1 2
Charakterystyka bohaterów noweli „Dym”
Postać ta jest jedną z najbardziej przejmujących i smutnych w polskiej literaturze. Była starą i drobną wdową, noszącą biały czepek i różowy fartuch. Zajmowała wraz z jedynym, ukochanym synem małą izdebkę na poddaszu. To właśnie z jej okna obserwowała dyn unoszący się z fabryki komina, w której jej Marcyś był kotłowym.
Jest symbolem matczynej miłości. Pełna poświęcenia i oddania opiekowała się jedynakiem najbardziej, jak tylko mogła. Mimo zmęczenia domowymi obowiązkami, takimi jak przygotowywanie posiłków, sprzątanie, naprawa odzieży syna, nigdy nie narzekała. Miłość do syna dodawała jej sił. Wstawała o świcie by przyrządzić Marcysiowi śniadanie, a gdy posiłek był już gotowy – cichutko szeptała godzinki (by tylko nie obudzić ukochanego jedynaka). Zdawała sobie sprawę z ciężkiej pracy chłopca, dlatego zostawiała moment budzenia na ostatnią chwilę tak, by syn nie został okradziony przez nią choćby z kilku minut snu. Gdy wychodził do fabryki, odprowadzała go w myślach do samej bramy, nasłuchując oddalających się kroków. Samotny czas oczekiwania na jego powrót wypełniała sobie przyrządzaniem skromnego obiadu (najczęściej zupa – barszcz, krupnik czy grochówka - i bochenek chleba). Zaczynała krzątaninę, gdy odczytywała zbliżającą się porę przerwy w fabryce z dymu, swego milczącego towarzysza.
Nie bacząc na własne potrzeby, oddawała mu swoją porcję jedynego posiłku, udając, że nie jest głodna lub, że jej nie smakuje: „Matka już od kilku chwil jadła coraz wolniej. Mieszała łyżką w talerzu, dmuchała w niego. Ale barszczu nie ubywało jakoś. Kiedy więc chłopak wymiótł, co miał przed sobą, i wąsiki runiejące wierzchem ręki otarł, pytała skwapliwie: - A może byś, synku, jeszcze... Mnie dziś coś nie bardzo jakoś...Chciała mu dać poznać, że jej nie smakuje, ale bała się wyraźnym kłamstwem Boga obrażać, bo barszcz był doskonały”. Dopiero po wyjściu Marcysia dojadała resztki, jeśli jakieś zostały.
Kochała syna najbardziej na świecie. Gdy rano wychodził do pracy, siadała w oknie i spoglądała na dym wydobywający się z fabryki tak, jakby był Marcysiem. Widziała w unoszącym się pyle syna, który symbolizował ciężką pracę jej jedynaka. Obserwacja dymu stanowiła treść jej życia. Mówił do niej, rozumiała go, był w jej oczach niemal żywą istotą.
Mimo smutnego i prostego życia, głęboko wierzyła w Boga, modląc się przez cały dzień. Rano odmawiała godzinki, a wieczorem, gdy syn już smacznie spał - szeptała zdrowaśki „przed poczerniałym, ze złocistego tła wychylającym się obliczem Panny Najświętszej”. Przy każdej wykonywanej czynności starała się chwalić Boga. W takiej wierze wychowała również syna, któremu powtarzała: „Jedz dziecko, jedz! Na chwałę Panu Jezusowi”. W nauce kościoła odnajdywała spokój i bezpieczeństwo.
Gdy Marcyś poinformował ją o złym śnie, za wszelką cenę starała się go uspokoić, tłumacząc spokojnie – mino rosnącego przerażenia – że piorun to znak wesela: „- Nic się nie trap, synku! - przemówiła. - Nic się nie trap. Albo to na to ten Pan Bóg miłosierny pioruny w niebie chowa, żeby zaś nimi wdowie niebogiej jedynego synaczka ubijać? Nie da tego Pan Jezus i ta Matka Przenajświętsza... A ja ci to powiem, że piorun wesele znamionuje, kiedy się kawalerowi albo pannie śni. Ot, co, widzisz, piorun znamionuje... Przecie sennik mam, to wiem”. Mówiła to z uśmiechem i wesoło, przez co udało jej się uspokoić chłopaka.
Nazajutrz jednak, gdy wychodził do pracy, miała złe przeczucia. Jej najgorsze przypuszczenia sprawdziły się – Marcyś zginął w wyniku wybuchu w fabryce, co było dla niej równoznaczne z własną śmiercią. Po tym wydarzeniu nie miała już dla kogo żyć: „Długie jeszcze potem lata siadywała przy tym samym okienku, patrząc osowiałym, mętnym wzrokiem na fabryczny komin, z którego biły w górę sine słupy dymu”.
Marcyś
strona: 1 2
Zobacz inne artykuły:
kontakt | polityka cookies