Jesteś w: Ostatni dzwonek -> Nowele Konopnickiej
Na poddaszu, w maleńkiej i nędznej izdebce owdowiała staruszka każdego dnia patrzyła przez okno na siwy dym, unoszący się z komina fabryki, stojącej nieopodal jej domu: „(…)dla niej dym ten miał szczególne znaczenie, mówił do niej, rozumiała go, był w jej oczach niemal żywą istotą”.
To właśnie w tym zakładzie, codziennie (nawet w niedziele) od rana do nocy, z jedną przerwą na obiad, pracował jej ukochany jedynak Marcyś. Była bardzo dumna, ponieważ dostrzeżono jego solidność i rzetelność i niedawno awansował na stanowisko kotłowego (dorzucał węgiel do parowego kotła). Pracował „za dwoje”, wyręczając tym samym swego zwierzchnika – palacza, który się wymigiwał.
Każdego ranka, po wyjściu syna, kobieta ścieliła swe łóżko, tapczan jedynaka, sprzątała izdebkę, rozpalała ogień, przygotowywała obiad. W tym czasie Marcyś, będąc w pracy, też myślami był przy ukochanej matce. W przerwie przybiegał do domu na posiłek. Wdowa nakrywała stół żółtą serwetą w niebieskie jelenie, stawiała wazę z zupą na stole i kładła obok bochenek chleba. Czasem był krupnik, innym razem barszcz czy grochówka. Gdy syn pochłaniał zupę z apetytem, zachwalając dobry chleb, matka jadła powoli, oddając Marcysiowi swą porcję, gdy już skończył swoją. Twierdziła w takich chwilach, że jej nie smakuje lub że nie jest głodna, lecz było to kłamstwo. Posilała się dopiero po jego wyjściu. Czasem nie dojadał jej porcji, a wówczas ona (po kryjomu, by nie widział), zlewała resztki do rynienki i chowała do kominka: „Tę resztkę uznawała już za wyłączną swoją własność i kiedy chłopak wyszedł, posilała się nią, ogryzając ostatki chleba”. Potem sprzątała ze stołu, zmywała, składała serwetę, siadała przy oknie i cerowała odzież syna. Co chwila spoglądała na dym: „Dziwne bo przybierał i kształty, i barwy. To jak żelazna gadzina wywijał się sam z własnych przegubów coraz dalej, coraz wyżej; to jak lekuchna zasłona w powietrzu wiał siejąc przed siebie obłoczki różane; to jak z kadzielnicy prosto w górę szedł wełniąc się miękko po skrajach, to jak olbrzymi pióropusz pod słońce się palił, z komina jak z hełmu, wiatrem wiejąc; to się w jakieś postacie cudne wydłużał, w jakieś mary nieziemskie, w jakieś widzenia...”.
Tak upływała jej każdy dzień: na czekaniu na jedynaka. Gdy w końcu pojawiał się wieczorem, wnosił z sobą promień szczęścia i radości. Choć zmęczony, nucił piosenki, opowiadał o minionym dniu, stawał przed klatką z ptaszkiem kosem i gwizdał wraz z nim. Po kolacji, której domagał się już od progu (wołając: „mamo, jeść!”), odmawiał pacierz i kładł się spać. Staruszka w nocy czuwała, by nie zaspać i w porę zbudzić jedynaka do pracy. Z samego rana Marcyś żegnał się z matką, ponieważ jako kotlarz musiał być na swym stanowisku przed robotnikami. Tak płynęły im dni, miesiące.
Którejś nocy syn przebudził się, ponieważ miał zły sen. Wystraszonemu śniło się, że uderzył w niego czerwony jak smok piorun. Uspokoił się dopiero i zasnął, gdy matka, usłyszawszy treść koszmaru, przytuliła i tłumaczyła mu, iż to jest oznaka zbliżającego się wesela.
Gdy jednak Marcyś wesoło rano wyszedł do pracy, kobietę ogarnął paniczny strach. Podbiegła do okna, by jeszcze raz spojrzeć na oddalającego się jedynaka, po czym usiadła na swym codziennym miejscu, w skromniutkiej izbie przy oknie. Jej jedynym towarzyszem było cykanie zegara wiszącego na ścianie i dym znad fabryki. W pewnym momencie rozległ się potężny huk, zatrzęsły się ściany i wypadło okienko. Słup ognia i dymu buchnął w niebo, rzucając odłamki cegieł. Podniosła się wrzawa. Ludzie krzyczeli, że zginął kotłowy.
Od dnia wypadku, przez długie lata staruszka codziennie siadywała przy okienku, spoglądając na unoszący się z fabrycznego komina dym: „Dym ten wszakże nie przybierał już teraz dawnych rozlicznych kształtów, tylko zawsze zamieniał się w mglistą postać jej drogiego chłopca. Zrywała się wtedy ze stołka i wyciągała drżące, wyschłe ręce. Ale mglistą postać wiatr unosił i rozwiewał ją gdzieś w błękitach...”.
„Dym” – streszczenie utworu
To właśnie w tym zakładzie, codziennie (nawet w niedziele) od rana do nocy, z jedną przerwą na obiad, pracował jej ukochany jedynak Marcyś. Była bardzo dumna, ponieważ dostrzeżono jego solidność i rzetelność i niedawno awansował na stanowisko kotłowego (dorzucał węgiel do parowego kotła). Pracował „za dwoje”, wyręczając tym samym swego zwierzchnika – palacza, który się wymigiwał.
Każdego ranka, po wyjściu syna, kobieta ścieliła swe łóżko, tapczan jedynaka, sprzątała izdebkę, rozpalała ogień, przygotowywała obiad. W tym czasie Marcyś, będąc w pracy, też myślami był przy ukochanej matce. W przerwie przybiegał do domu na posiłek. Wdowa nakrywała stół żółtą serwetą w niebieskie jelenie, stawiała wazę z zupą na stole i kładła obok bochenek chleba. Czasem był krupnik, innym razem barszcz czy grochówka. Gdy syn pochłaniał zupę z apetytem, zachwalając dobry chleb, matka jadła powoli, oddając Marcysiowi swą porcję, gdy już skończył swoją. Twierdziła w takich chwilach, że jej nie smakuje lub że nie jest głodna, lecz było to kłamstwo. Posilała się dopiero po jego wyjściu. Czasem nie dojadał jej porcji, a wówczas ona (po kryjomu, by nie widział), zlewała resztki do rynienki i chowała do kominka: „Tę resztkę uznawała już za wyłączną swoją własność i kiedy chłopak wyszedł, posilała się nią, ogryzając ostatki chleba”. Potem sprzątała ze stołu, zmywała, składała serwetę, siadała przy oknie i cerowała odzież syna. Co chwila spoglądała na dym: „Dziwne bo przybierał i kształty, i barwy. To jak żelazna gadzina wywijał się sam z własnych przegubów coraz dalej, coraz wyżej; to jak lekuchna zasłona w powietrzu wiał siejąc przed siebie obłoczki różane; to jak z kadzielnicy prosto w górę szedł wełniąc się miękko po skrajach, to jak olbrzymi pióropusz pod słońce się palił, z komina jak z hełmu, wiatrem wiejąc; to się w jakieś postacie cudne wydłużał, w jakieś mary nieziemskie, w jakieś widzenia...”.
Tak upływała jej każdy dzień: na czekaniu na jedynaka. Gdy w końcu pojawiał się wieczorem, wnosił z sobą promień szczęścia i radości. Choć zmęczony, nucił piosenki, opowiadał o minionym dniu, stawał przed klatką z ptaszkiem kosem i gwizdał wraz z nim. Po kolacji, której domagał się już od progu (wołając: „mamo, jeść!”), odmawiał pacierz i kładł się spać. Staruszka w nocy czuwała, by nie zaspać i w porę zbudzić jedynaka do pracy. Z samego rana Marcyś żegnał się z matką, ponieważ jako kotlarz musiał być na swym stanowisku przed robotnikami. Tak płynęły im dni, miesiące.
Którejś nocy syn przebudził się, ponieważ miał zły sen. Wystraszonemu śniło się, że uderzył w niego czerwony jak smok piorun. Uspokoił się dopiero i zasnął, gdy matka, usłyszawszy treść koszmaru, przytuliła i tłumaczyła mu, iż to jest oznaka zbliżającego się wesela.
Gdy jednak Marcyś wesoło rano wyszedł do pracy, kobietę ogarnął paniczny strach. Podbiegła do okna, by jeszcze raz spojrzeć na oddalającego się jedynaka, po czym usiadła na swym codziennym miejscu, w skromniutkiej izbie przy oknie. Jej jedynym towarzyszem było cykanie zegara wiszącego na ścianie i dym znad fabryki. W pewnym momencie rozległ się potężny huk, zatrzęsły się ściany i wypadło okienko. Słup ognia i dymu buchnął w niebo, rzucając odłamki cegieł. Podniosła się wrzawa. Ludzie krzyczeli, że zginął kotłowy.
Od dnia wypadku, przez długie lata staruszka codziennie siadywała przy okienku, spoglądając na unoszący się z fabrycznego komina dym: „Dym ten wszakże nie przybierał już teraz dawnych rozlicznych kształtów, tylko zawsze zamieniał się w mglistą postać jej drogiego chłopca. Zrywała się wtedy ze stołka i wyciągała drżące, wyschłe ręce. Ale mglistą postać wiatr unosił i rozwiewał ją gdzieś w błękitach...”.
Szybki test:
Piorun, który przyśnił się Marcysiowi, bohaterowi noweli „Dym”, przypominał:a) piekielny ogień
b) szatana
c) bestię
d) smoka
Rozwiązanie
Marcyś, bohater noweli „Dym”, awansował na stanowisko: kotłowego strzałowego palacza przodownika
a) strzałowego
b) przodownika
c) kotłowego
d) palacza
Rozwiązanie
Ptak Marcysia, bohatera noweli „Dym” to:
a) wróbel
b) kos
c) słowik
d) czyżyk
Rozwiązanie
Zobacz inne artykuły:
kontakt | polityka cookies