Jesteś w: Ostatni dzwonek -> Współczesność
Autobiograficzny liryk „Z Tatr” Juliana Przybosia narodził się wskutek ogromnej traumy, jaką przeżył poeta po stracie swojej ukochanej. Tragiczna śmierć Marzeny Skotnicówny wywołała u młodego miłośnika gór depresję (utrata pierwszej ukochanej sprawiła, że Przyboś potem przez wiele lat obawiał się o bezpieczeństwo drugiej miłości, a w końcu żony - Anny Bronisławy Kożdoniówny, do której skierował swoje wiersze miłosne z tomów „W głąb las” i „Równanie serca”). Jedynym sposobem na poradzenie sobie ze śmiercią dziewczyny było oddanie jej hołdu w postaci wierszowanego utworu, określanego po dziś dzień mianem poetyckiego pomnika ku czci wszystkich miłośników gór, na własnej skórze przekonujących się każdego dnia o niepokonanej sile Tatr.
Już w pierwszych wersach wiersza swoją obecność ujawnia podmiot liryczny, opisując otoczenie oraz tragiczne wydarzenia z własnego punktu widzenia. Jego wyznanie „słyszę” jest dowodem na wyostrzenie wszystkich zmysłów w procesie „odbierania” istoty gór – ich piękna, kryjącego w sobie ogromne niebezpieczeństwo.
Kolejne linijki tekstu odsłaniają paletę różnorodnych dźwięków, dochodzących do uszu rejestrującego każdy szmer i podmuch podmiotu:
„Kamienuje tę przestrzeń niewybuchły huk skał.
To - wrzask wody obdzieranej siklawą z łożyska
I
gromobicie ciszy”.
Pierwszym zarejestrowanych odgłosem jest „niewybuchły huk skał”, kamienujący odludną przestrzeń. Po chwili zaczyna nad nim dominować „wrzask wody obdzieranej siklawą z łożyska” oraz „gromobicie ciszy” – symfonia natury zniewala swoją ogłuszającą i otępiającą wręcz nagłością. Pobyt w Tatrach podmiot zdaje się porównywać do wizyty w centrum wszechświata, gdzie nawet cisza ciska gromy, gdzie brak dźwięku jest zapowiedzią nadchodzącej katastrofy, niczym cisza przed burzą.
W odróżnieniu od pełnej atmosfery niepokoju i lęku zwrotki pierwszej, druga strofa przynosi bezpośrednie skierowanie się podmiotu lirycznego do adresatki dedykacji liryku. Słowa Przybosia są niezwykle intymnym wyznaniem opuszczonego tuż przed dniem ślubu narzeczonego, pozbawionego nadziei na szczęście:
„Ten świat, wzburzony przestraszonym spojrzeniem,
uciszę,
lecz -
Nie pomieszczę twojej śmierci w granitowej trumnie Tatr”.
Choć deklaruje, iż jest w stanie uciszyć dźwięki górskiego krajobrazu, czyli dokonać rzeczy niemożliwej, nigdy nie mu dane pomścić śmierci Marzeny „w granitowej trumnie Tatr”. Słowa te można zatem interpretować jako obietnicę wiecznej miłości i pielęgnowania wspólnie spędzonych chwil, których wspomnienia nie będzie nigdy w stanie zatrzeć czas czy nieubłagany bieg natury.
Po złożeniu tak istotnej deklaracji podmiot liryczny – jakby nie dość się jeszcze wycierpiał, zostając nieformalnym wdowcem na kilka tygodni przed ślubem – biczuje się próbą naszkicowania okoliczności, jakie były udziałem upadku Marzeny z granitowej górskiej ściany. Wizja Przybosia jest tak bardzo naturalistyczna, iż pokazane sekunda po sekundzie wypadki zdają się być klatkami z filmu lub zdjęciami z ostatnich chwil alpinistki:
„To zgrzyt
czekana,
okrzesany z echa,
to tylko cały twój świat,
skurczony w mojej garści na obrywie głazu;
to - gwałtownym uderzeniem serca powalony szczyt.
Na rozpacz - jakże go mało!
A groza - wygórowana!
Jak lekko
turnię zawisłą na rękach
utrzymać i nie paść (…)”.
Zgrzyt zbyt płytko wbitego czekana odpadającego nagle od skalnego wgłębienia, przyspieszające tętno uświadamiającej sobie, co się zaraz stanie dziewczyny, uzależniającej długość chwil, które jej jeszcze pozostały od szybkości całkowitego odpadnięcia młotka od szczeliny – wszystko to zaprzątało myśli Przybosia od momentu, gdy dowiedział się o śmierci ukochanej. W wyniku wielogodzinnych, niezwykle ciężkich rozmyślań powstały jedne z najbardziej wstrząsających linijek w polskiej liryce międzywojennej:
strona: 1 2
Z Tatr - interpretacja
Już w pierwszych wersach wiersza swoją obecność ujawnia podmiot liryczny, opisując otoczenie oraz tragiczne wydarzenia z własnego punktu widzenia. Jego wyznanie „słyszę” jest dowodem na wyostrzenie wszystkich zmysłów w procesie „odbierania” istoty gór – ich piękna, kryjącego w sobie ogromne niebezpieczeństwo.
Kolejne linijki tekstu odsłaniają paletę różnorodnych dźwięków, dochodzących do uszu rejestrującego każdy szmer i podmuch podmiotu:
„Kamienuje tę przestrzeń niewybuchły huk skał.
To - wrzask wody obdzieranej siklawą z łożyska
I
gromobicie ciszy”.
Pierwszym zarejestrowanych odgłosem jest „niewybuchły huk skał”, kamienujący odludną przestrzeń. Po chwili zaczyna nad nim dominować „wrzask wody obdzieranej siklawą z łożyska” oraz „gromobicie ciszy” – symfonia natury zniewala swoją ogłuszającą i otępiającą wręcz nagłością. Pobyt w Tatrach podmiot zdaje się porównywać do wizyty w centrum wszechświata, gdzie nawet cisza ciska gromy, gdzie brak dźwięku jest zapowiedzią nadchodzącej katastrofy, niczym cisza przed burzą.
W odróżnieniu od pełnej atmosfery niepokoju i lęku zwrotki pierwszej, druga strofa przynosi bezpośrednie skierowanie się podmiotu lirycznego do adresatki dedykacji liryku. Słowa Przybosia są niezwykle intymnym wyznaniem opuszczonego tuż przed dniem ślubu narzeczonego, pozbawionego nadziei na szczęście:
„Ten świat, wzburzony przestraszonym spojrzeniem,
uciszę,
lecz -
Nie pomieszczę twojej śmierci w granitowej trumnie Tatr”.
Choć deklaruje, iż jest w stanie uciszyć dźwięki górskiego krajobrazu, czyli dokonać rzeczy niemożliwej, nigdy nie mu dane pomścić śmierci Marzeny „w granitowej trumnie Tatr”. Słowa te można zatem interpretować jako obietnicę wiecznej miłości i pielęgnowania wspólnie spędzonych chwil, których wspomnienia nie będzie nigdy w stanie zatrzeć czas czy nieubłagany bieg natury.
Po złożeniu tak istotnej deklaracji podmiot liryczny – jakby nie dość się jeszcze wycierpiał, zostając nieformalnym wdowcem na kilka tygodni przed ślubem – biczuje się próbą naszkicowania okoliczności, jakie były udziałem upadku Marzeny z granitowej górskiej ściany. Wizja Przybosia jest tak bardzo naturalistyczna, iż pokazane sekunda po sekundzie wypadki zdają się być klatkami z filmu lub zdjęciami z ostatnich chwil alpinistki:
„To zgrzyt
czekana,
okrzesany z echa,
to tylko cały twój świat,
skurczony w mojej garści na obrywie głazu;
to - gwałtownym uderzeniem serca powalony szczyt.
Na rozpacz - jakże go mało!
A groza - wygórowana!
Jak lekko
turnię zawisłą na rękach
utrzymać i nie paść (…)”.
Zgrzyt zbyt płytko wbitego czekana odpadającego nagle od skalnego wgłębienia, przyspieszające tętno uświadamiającej sobie, co się zaraz stanie dziewczyny, uzależniającej długość chwil, które jej jeszcze pozostały od szybkości całkowitego odpadnięcia młotka od szczeliny – wszystko to zaprzątało myśli Przybosia od momentu, gdy dowiedział się o śmierci ukochanej. W wyniku wielogodzinnych, niezwykle ciężkich rozmyślań powstały jedne z najbardziej wstrząsających linijek w polskiej liryce międzywojennej:
strona: 1 2
Zobacz inne artykuły:

kontakt | polityka cookies